sobota, 29 marca 2014

Rozdział Czwarty ⇢ "Och cholera... że musiałam tak bardzo pokochać Nowy Jork..."



Primrose Conlee od zawsze marzyła, by zostać redaktorką nowojorskiego wydawnictwa. Jej marzenie się spełnia, gdy z Londynu dostaje przeniesienie do Wielkiego Jabłka, ale co było nieplanowane to spotkanie przystojnego żołnierza, tuż przed wyjazdem, co też kompletnie skomplikowało jej życie. Po kilku miesiącach Rose wraca do Londynu, by dowiedzieć się u lekarza iż nigdy nie będzie mogła mieć dzieci. Jax jej towarzyszy i ją wspiera co kończy się dla nich cudowną nocą. Teraz Primrose wróciła do  Nowego Jorku, gdzie nie tylko tęsknota za Jaxem da się jej we znaki.

Lipiec. Nowy  Jork.

- Brodway 1600, ulica czterdziesta dziewiąta, apartament numer 202 – Juliette prawie że literowała słowa, mówiąc wolno i wyraźnie. Poczułam się jakby traktowała mnie niczym osobę opóźnioną. Jednak nie to denerwowało mnie najbardziej, co właśnie sama jej prośba.
- Jak drzwi będą otwarte to wejdziesz i zostawisz te rękopisy na pierwszej, lepszej szafce, a potem wyjdziesz.
Dotąd siedziała na moim biurku, teraz wstała i rzuciła na blat kilkadziesiąt kartek złączonych w jedność. Popatrzyła na mnie krótką chwilę bez sympatii, po czym odeszła, jednak odwróciła się – nie bierz czasem taksówki, to nawet nie 10 minut drogi – rzuciła. Dochodziła godzina dwudziesta druga, był piątkowy wieczór, wydawnictwo ziało pustkami. Siedziałam przy swoim biurku ze wzrokiem wlepionym w rękopisy.
- Cholera! Syknęłam.
Wychodząc z budynku nadal trzymałam telefon przy uchu.
- Mia... proszę Cię, odbierz – prosiłam na głos i w duchu. Po raz trzeci włączyła mi się jej poczta. Nie miałam wyboru, musiałam sama jechać do mieszkania Collina Robertsa.

❊ ❊ ❊

Zajechałam windą na wskazane piętro, wysiadłam i z wysoko uniesioną głową ruszyłam pod drzwi o numerze: 202. Zadzwoniłam, zapukałam... nikt nie otwierał. Spuściłam wzrok na klamkę, rozpoczynając wewnętrzną modlitwę: by drzwi były zamknięte! Nacisnęłam klamkę, od razu ustąpiła i drzwi się otworzyły. Świetnie – pomyślałam i weszłam do środka. Długi korytarz był zaciemniony, paliła się na nim tylko jedna lampa przy ścianie. Westchnęłam pewna, że nie powinnam udawać się ani milimetra dalej, jednakże nie miałam innego wyjścia...nigdzie na korytarzu nie było głupiej szafki, komody, półki.... nic, tylko pusta, biała podłoga i puste, beżowe ściany.
Dopiero po chwili dostrzegłam, że na podłodze coś jednak leżało. Stanęłam obok skrawka materiału. Schyliłam się, by dojrzeć co to takiego. Była to kobieca bluzka z delikatnego i prześwitującego materiału, nieopodał dostrzegłam coś na wzór ciemnej spódnicy. Pokręciłam głową z niedowierzaniem dostrzegając, że jeszcze dalej leży damska bielizna. Czułam to dosadnie, znalazłam się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwym czasie. W końcu dobrnęłam do wielkiego, oszklonego salonu prezentującego widok na światła Times Square.
Na stoliku stały dwa kieliszki od szampana, sama butelka była tuż obok. Na podłodze znalazłam więcej ubrań, tym razem należących do mężczyzny. Lampy świeciły nastrojowo, w tle słyszałam cichą muzykę...Wiedziałam co robić, miałam zostawić rękopisy na stoliku i zniknąć. Nie przewidziałam jednak, że z korytarza nie można zobaczyć całego salonu. Gdy tylko przestąpiłam jego próg w oczy rzuciła mi się sofa w najdalszym kącie pomieszczenia. Zakryłam dłonią usta, będąc zszokowanym świadkiem zabawy swojego szefa i zgrabnej brunetki. Dziewczyna leżąc pod Collinem nie zauważyła mnie, ale on niestety tak...Początkowo był zaskoczony, a potem.... a potem się uśmiechnął, kąciki jest ust drgnęły i wytworzyły bezczelny uśmiech. Rzuciłam rękopisy na podłogę i wybiegłam jak szalona.

❊ ❊ ❊

Wbiegłam do swojego małego, Brooklyńskiego mieszkania, które łączyło sypialnie z salonem i posiadało najmniejszą łazienkę, jaką w życiu widziałam. Rzuciłam w przedpokoju cienki sweter i torebkę. Bez nadziei na uporządkowanie chaosu rozgrywającego się w mojej głowie, dałam za wygraną i wyciągnęłam z górnej szafki, już rozpoczęte, czerwone wino. Usiadłam na starej sofie, odkładając butelkę. Przetarłam wilgotne czoło i przeczesałam palcami włosy. Byłam na siebie wściekła, stąd by uchronić już dostatecznie zniszczone meble, jakimi były jedynie sofa, duże łóżko, szafa i stolik, przed atakiem mojej furii wyciągnęłam dłoń po wino i kubek, stojący na tym stoliku od kilku dni. Pierwszy łyk nie pomógł, nie poczułam ulgi nawet po dziesiątym. 
- Co ja narobiłam? Spytałam na głos, nie dowierzając swojej naiwnej głupocie. 
Po trzecim kubku wzmogły się czarne scenariusze szturchające mnie i pobudzające wizjami, iż jutro w poniedziałek stracę pracę i będę musiała wrócić do Dartford, bez perspektyw, ze zrujnowaną karierą zawodową.
Szybko stałam się senna, ale brakowało mi krzty motywacji, by wstać z sofy i iść się położyć. Dochodziła godzina druga w nocy i przestałam się już przejmować, możliwe iż za sprawą wina.
Z trudem wstałam z sofy i zaśmiałam się, bo prawie, że upadłabym w przedpokoju. Ale udało mi się wyciągnąć moją komórkę i wrócić na sofę, więc poczuwałam się do dumy. Wybrałam numer, którego w żadnym razie nie powinnam wybierać.
- Cześć – odezwał się jego głos po drugiej stronie, był wręcz radosny.
- Cześć – odpowiedziałam nie podzielając tego uczucia.
- Wszystko w porządku? Spytał idealnie wyczuwając, że coś nie gra po moich pierwszym słowach.
Westchnęłam – nie, znaczy nie wiem.
- Rose? Był zaniepokojony.
- Tęsknię za tobą – wypaliłam szczerze, choć bez przemyślenia.
- Ja za tobą też...bardzo.
Poprawiłam się mozolnie na sofie – naprawdę?
- No jasne, a co ty myślałaś? Mimo że przyjechałaś i pokomplikowałaś wszystko o stokroć, a teraz jesteś na innym kontynencie – westchnął bezsilnie.
- Przepraszam – wydukałam.
- Przepraszasz, że sprawiłaś iż jestem szczęśliwszy niż kiedykolwiek? Zaśmiał się.
- Tak mi się wydaje – mruknęłam sama się śmiejąc, jednak na krótko, bo bez możności do kontroli własnych emocji przez butelkę wina – rozpłakałam się.
- Rose, nie możesz płakać mi przez telefon! Oburzył się – dzielą nas tysiące kilometrów i ocean, nie mogę się u ciebie pojawić w dziesięć minut!
Wytarłam policzki – a gdyby nie było pomiędzy nami tych kilometrów i oceanu, przyjechał byś do mnie?
- To chyba oczywiste, kochanie – powiedział od razu i miałam przeczucie, że się uśmiecha.
Nastąpiła cisza, kolejny łzy wypłynęły z moich oczu, czułam że zaraz zwariuję, tak było mi źle.
- Myślałam o tobie przez cały czas, od kiedy tutaj jestem. Wtedy na lotnisku nie mogłam przestać płakać, jeszcze gorzej było w samolocie. Przepracowuję się każdego dnia, a i tak moja głowa jest wypełniona tobą – żachnęłam się.
- Nie brzmisz jakbyś spędzała najlepszy czas swojego życia tam... w Nowym Jorku, jakby twoje marzenia się spełniały? Szybko znów się odezwał ale z oburzeniem – nie rozumiem! Nowy Jork był twoim największym marzeniem, udało Ci się je spełnić, dostałaś... Nowy Jork, to było wszystko, co się dla ciebie liczyło, dlaczego nie jesteś szczęśliwa, Rose?
- Ponieważ wygląda na to, że nie Nowy Jork był moim największym marzeniem, ale ty. 
Kolejne łzy zalały moją twarz, nie panowałam nad tym.
- Wszystko było dobrze, kiedy przyleciałam do Londynu na urodziny Savi, jedynie martwiłam się tą wizytą u lekarza, ale ty mną wstrząsnąłeś na dobre i znów poczułam się tak jak w pierwszym tygodniach po przyjeździe do Nowego Jorku, kiedy szukałam Cię wszędzie... na zatłoczonych ulicach, w parkach i kawiarniach, ale Ciebie tam nie było i w końcu przestałam szukać. I teraz znowu wszystko powróciło, bo się spotkaliśmy i spędziliśmy razem noc i znów czuję się przez ciebie źle... o nie! Uniosłam się – czuję się teraz o wiele gorzej i to przez ciebie!
- Rose – odezwał się zmęczonym głosem.
- To nie jest fair! Burknęłam.
- Jakim cudem to moja wina?! Co ja mogę z tym zrobić? To Ty mnie pocałowałaś szczęśliwa w zaśnieżonym parku, kiedy dowiedziałaś się, że jedziesz do Nowego Jorku, to Ty wyleciałaś z Londynu i zostawiłaś mnie, by gonić za swoim, największym marzeniem i to Ty wróciłaś, dałaś mi najlepszą noc mojego życia i znów mnie zostawiłaś – powiedział szybko, zagniewany i przygnębiony.
Milczałam dłuższą chwilę, po czym wytarłam twarz i szepnęłam – w takim razie przepraszam za wszystko, żegnaj.
- Rose!
Wyłączyłam się i zajęłam dalszym płakaniem.

❊ ❊ ❊

Powoli otworzyłam oczy, powoli się podniosłam i powoli zaczęłam oswajać z tym co zrobiłam zeszłego wieczoru, a potem w nocy. Dochodziło południe, lipcowe słońce wdzierało się do mojego, małego saloniku przez szpary w bambusowych roletach. Chciało mi się pić, płakać, dalej spać i uciekać czym prędzej na lotnisko. Taka była prawda, Collin Roberts mnie zwolni. Bez przemyślenia, niczym naiwna idiotka wtargnęłam do jego mieszkania, kiedy on zabawiał się z jakąś brunetką. A wracać musiałam do domu, czyli Dartford, a nie do Londynu, bo tam był Jaxon. No właśnie... Jaxon! Tutaj to powinnam dostać medal za epickie zrujnowanie... czegokolwiek, co było pomiędzy nami. Po jakie licho ja do niego dzwoniłam? Z trudem wygramoliłam się z łóżka, rozmyślając, jak też do niego trafiłam, bo ostatnie co pamiętałam to przeżywany na sofie zawód przez pustą butelkę wina. Byłam wyprana z energii na cokolwiek, od prysznica począwszy. Miałam to szczerze gdzieś, nawet narastający głód nie przywiódł mnie do kuchni. W łazience upiłam kilka łyków wody z kranu i przerażona swoim widokiem w lustrze wróciłam do sypialni. Opadłam twarzą na poduszkę. 
                       Pod wieczór zadzwoniła do mnie Mia, dopiero teraz była wolna od piątkowego wieczoru, kiedy to stykałam się z jej pocztą głosową, usilnie starając się do niej dostrzec po pomoc w doręczeniu rękopisów Collinowi Robertsowi. Właśnie wybierała się na kolejną imprezę i chciała bym do niej dołączyła. Cóż, ukryłam przed nią większość rewelacji, które sama sobie zapewniłam przez ostatnie dwa dni, ale i tak poznała się. Po kwadransie zakończyłyśmy rozmowę, w której starała się podnieść mnie na duchu. Zmotywowała mnie nieco, zaraz wstałam i pozbierałam butelki po coca coli i chińszczyźnie, co było moim obiadem. Ruszyłam do łazienki i zaserwowałam sobie długą kąpiel. Jako że nie mogłam długo zasnąć, odkurzyłam dziurę, w której musiałam mieszkać i zrobiłam sobie zieloną herbatę. Siedząc po turecku na łóżku odłożyłam gorący kubek na nocną szafkę i westchnęłam, aż przez uniesione przy tym ramiona – ręcznik prawie by spadł mi z głowy. Koniec z tym... Rose – szepnęłam sama do siebie. Wracam do Dartford, zaraz jak Roberts zwolni mnie w poniedziałek. Siedziałam tak z tym przemyśleniem w swojej głowie przez kwadrans, nim mimowolnie się rozpłakałam po raz dziesiąty w ten weekend.
                   W niedziele z samego rana obudziło mnie wręcz brutalne – pukanie do drzwi. Wstałam jak oparzona z bijącym sercem i prędko ruszyłam do przedpokoju. Przez wizjer ujrzałam filigranową postać Mii i westchnęłam poirytowana. Otworzyłam drzwi. Mia wtargnęła do środka ukrywając swoją twarz zza dużymi, eleganckimi okularami przeciwsłonecznymi.
- Aż dziw, że nie balowałaś w ten weekend bo wyglądasz gorzej niż ja – zauważyła siadając na sofie – masz podpuchnięte oczy, płakałaś? Zadziwiła się.
Ziewnęłam i przysiadłam obok niej – zgadza się.
- Wszystko przez to, że widziałaś swojego szefa z jakąś cizią? Opadła na oparcie sofy i ściągnęła okulary ukazując swoje zielone oczy i piegowatą cerę.
- Roberts mnie zwolni! Burknęłam.
- Niby dlaczego? Potrząsnęła i głową i ramionami, nic nie rozumiała, więc westchnęłam - O Boże... Mia, no pomyśl... chciałabyś by jakaś pracownica twojego wydawnictwa zobaczyła cię w takiej sytuacji?
- Ale ty ciągle mijasz się z sednem – odparła pewnie – mówimy tutaj o Collinie, to dziwak, seksoholik i alkoholik w jednym – dodała z prychnięciem na końcu – moja siostra słyszała, że raz zaginął w akcji i jego rodzice odkryli, że spędził dwa tygodnie w hotelu w Brazylii z trzema modelkami... uważaj – uśmiechnęła się znacząco – miał wtedy tylko piętnaście lat! Wstała wlepiając wzrok w swój telefon – no, szybko, szybko... zbieraj się, nie mam dla ciebie wieczności!
Zmarszczyłam brwi – o co ci chodzi?
Spojrzała na mnie poirytowana – zabieram cię na miasto, podobno opuszczasz niedługo Nowy Jork.
Pokręciłam głową i podciągnęłam kolana pod brodę – wybacz, ale nie jestem w stanie.
Wpatrywała się we mnie kilkanaście sekund, po czym się głośno zaśmiała – naprawdę się pospiesz – ruszyła do przedpokoju dzwoniąc do kogoś.
Cholera, a z jakim to ubolewaniem i rozżaleniem wyskoczyłam ze swojej wygodnej, bawełnianej piżamy w różowe serduszka. 
Myjąc zęby zerknęłam zza drzwi od łazienki, Mia przeszukiwała wielki wiklinowy kosz w którym trzymałam część ubrań. Pospiesznie przejechałam po rzęsach maskarą i wlepiłam wiśniowy balsam w usta. Moje włosy dziś żyły swoim życiem... jako że nie ułożyłam ich po wczorajszym myciu, dziś każdy kosmyk wywijał się w inną stronę. Brakowało mi czasu na jakieś prostowanie, czy układanie. Na szybko spięłam je w kucyk. Wyszłam i Mia od razu rzuciła we mnie jeansowe szorty i żółty top. Ponaglana przez jej marudne jęki ubrałam się w pół minuty, wychodząc zgarnęłam torebkę i czerwone baleriny, po czym zostałam zmuszona, by biec za nią.

❊ ❊ ❊

Nie miałam najmniejszego zamiaru mówić jej, że to wszystko co mi dała tego dnia, to było dokładnie to, czego potrzebowałam. Nastało już popołudnie kiedy dotarłyśmy do restauracji Rubirosa w dzielnicy włoskiej. Siedziałyśmy na wysokich stołkach przy małym stoliku – ulokowanych obok ciemnych ścian, a przed nami spoczywała wielka i pachnąca pizza. Wciągnęłam przez słomkę połowę mrożonej herbaty. Padałam już z nóg. Z mojego mieszkania na Brooklynie wybrałyśmy metro na Manhattan, gdzie znów uwierzyłam, że mogę być szczęśliwa. A wszystko przez rundkę po najcudowniejszych na świecie butikach, pewnie równie cudne były w Paryżu i Mediolanie, ale tylko i wyłącznie! Escada, Sergio Rossi, Zara, Gucci, Fortunoff, Fendi, Versace, Saks... po prostu się rozpływałam, a już zwłaszcza zdobywając czerwone szpilki, nieco biżuterii i kilka topów w obniżonej cenie, co i tak zmniejszyło dosadnie moje fundusze. Ale wnet o tym zapomniałam pochłaniając zachłannie czekoladę ze sklepu Lindtt. Mia od razu zaciągnęła mnie do taksówki, a potem do Bosie Tea Parlor, gdzie kupiłyśmy kolorowe makaroniki. Na szczęście nasycona ciemną czekoladą z nutą pomarańczy, makaroniki schowałam od razu do torby. Do dzielnicy włoskiej dotarłyśmy już pieszo. Świadomość posiadania zakupionych cudeniek z torbach niosła mnie przez nowojorskie ulice niczym wiatr. Słońce górowało nad wieżowcami, a buzia Mii się nie zamykała i to też po części polepszało mój humor. Teraz objadając się prawdopodobnie najpyszniejszą pizzą w swoim życiu, nie myślałam o niczym innym, tylko o tej chwili. Rozejrzałam się po zapełnionym lokalu, roześmianych klientach i obsłudze... wyjrzałam na zewnątrz, och cholera... że musiałam tak bardzo pokochać Nowy Jork.
- Uderzam jutro na siłownię... Mia odsunęła swój pusty talerz i spuściła wzrok na swój brzuch, co mnie rozśmieszyło – nie przesadzaj, dobrze wiem, że masz szybki metabolizm – uśmiechnęłam się dopijając swoją herbatę mrożoną.
- I co z tego? Jak nic przytyję! Widziałaś ile kupiłam makaroników? Oburzyła się. - Ale nic – mruknęła po chwili zbierając się – na Canal Street, niedaleko stąd jest Starbucks.
Spojrzałam na nią zbita z pantałyku.
- No co? Potrzebuję swojej waniliowej latte!

❊ ❊ ❊

Słońce już zachodziło, na co czekałyśmy na chodniku mostu brooklyńskiego. Mijały nas spacerujące pary, spieszący się ludzie, rowerzyści i nawet całe rodziny ze śmiejącymi się malcami. Ten dzień miał się skończyć za kilka godzin, a tego nie chciałam. Nie chciałam też opuszczać tego zjawiskowego miasta, które dawało mi tyle radości i satysfakcji, szczęścia i natchnienia. Tutaj wszystko wydawało się inne niż gdziekolwiek indziej na świecie. Nowy Jork pochłonął mnie kompletnie, a może jednak nie? W końcu czegoś, a raczej kogoś mi w tym cudownym mieście brakowało. Na samą myśl, jakie poczułabym szczęście, gdyby Jaxon był tuż obok uśmiechnęłam się.
Mia oparła się łokciami o barierkę, spojrzała w lewo na Manhattan.
- Nie chcę wyjeżdżać.
- Więc nie wyjdziesz – odparła pewnie i przymknęła oczy. Wiedziałam dlaczego, ona też uwielbiała to miasto. Nie wiele miało znaczenia to, że mieszkała tutaj od urodzenia. Nowy Jork pewnie w pełni dawał jej wszystko czego mogła by zapragnąć, jako energiczna i żywiołowa dwudziestolatka.
- Musimy wracać – powiedziała nagle znikąd, jak to już miała w zwyczaju, jakby zawsze wypowiadała swoje spontaniczne pomysły.
- Gdzie tym razem? Spytałam zmierzając za nią z kubkiem swojej kawy ze Starbucksa.
- Do "Don't Tell Mama"! Dziś swój stand-up ma mój przyjaciel, jest najśmieszniejszą osobą jaką znam.
Uśmiechnęłam się – właśnie takiego końca dnia potrzebowałam!
- Czyli strzeliłam w dziesiątkę, czyż nie? Spytała z dumą unosząc wyżej głowę.

❊ ❊ ❊

I nastał poniedziałek. Dochodziła dziesiąta, a ja stałam w swojej czerwonej, zwiewnej sukience przy tylnym biurku, który od zawsze w wydawnictwie należał do pracowników tymczasowych i stażystów. Stałam oczekując. Co prawda od kiedy już przyszłam tego ranka wykonałam część zadań, a jednak zaraz miała pojawić się moja szefowa Juliette Britton i pewnie załadować mnie innymi obowiązkami. Pojawić się też lada moment miał sam... Collin Roberts - właściciel wydawnictwa, ekscentryczny i zepsuty kobieciarz, którego naszłam w mieszkaniu i zobaczyłam zabawiającego się z jakąś zgrabną brunetką. Wóz, albo przewóz. Możliwe, że mnie zwolni, jakoś to przeżyję, prawda? Był powód przyjścia Collina w ten lipcowy poniedziałek. Za kwadrans mieli zebrać się wszyscy redaktorzy i omówić nowe propozycje książkowe, jak i możliwości promocji naszych aktualnych autorów. Mia wzdychała na to ze znudzeniem, dalej segregując pliki w swoim komputerze.
Marzyłam, by kiedyś móc zasiąść z innymi redaktorami na takim zebraniu, ale póki nie zyskam takowego tytułu, mogłam o tym jedynie śnić.
W biurze tętniło teraz prawdziwe życie, większość redaktorów wsłuchiwała się w wskazówki Juliette Britton.
- Niech mi nikt nie wyskakuje z żadnymi romansidłami czy wampirami – zapowiedziała głośno – rzecz jasna, możecie, jeśli chcecie zostać zwolnieni przez Collina – wzruszyła teatralnie ramionami i westchnęła – Roberts liczy na waszą kreatywność, jest w dobrym humorze, więc to może być wasza szansa.
Wszyscy ucichli, winda się otworzyła, Collin Roberts bez uśmiechu, z powagą na twarzy przeszedł przez korytarz. Stałam w napięciu obserwując każdy jego stabilny krok ku sali konferencyjnej. 
- Angielko, angielko – zawołała do mnie Juliette.
- Tak? Burknęłam.
- Starbucks raz!
- Juliette – obydwie usłyszałyśmy głos Collina, zatrzymał się przy drzwiach, wpuszczając najpierw do środka wszystkich redaktorów. Pani Britton od razu się do niego zwróciła – tak?
- Angielka dołącza do nas – rzucił nadal z powagą na twarzy i wszedł do środka.
Mia klasnęła w dłonie – ha!
- Że co? Burknęłam, moje nogi zamieniły się w watę.
Juliette Britton zmierzyła mnie swoimi kocimi oczami – słyszałaś, rusz się.
- Ale? Bąknęłam. - Ktoś... ktoś... musi iść po kawę?
- Kurt – Juliette odezwała się ostro do przechodzącego obok stażysty – Starbucks!
- Tak, pani Britton – odpowiedział od razu.
Juliette weszła do sali konferencyjnej i wskazała mi miejsce na końcu długiego, szklanego stołu.
Wszyscy wpatrywali się we mnie. Różne reakcje można było wyczytać z ich twarz, dopingujące uśmiechy tych miłych, szydercze i pogardliwe spojrzenia tych mniej miłych i obojętne westchnięcia prawdziwej elity tutejszych redaktorów. 
Collin Roberts był tutaj królem, bynajmniej tak się czuł. Nonszalancko opadł na oparcie wygodnego, dużego fotela i spojrzał wyczekująco na redaktorów. Większość się denerwowała, tylko wspomniana elita siedziała spokojnie. Collin przeszył kilka osób swoimi ciemnymi oczami.
- Mamy propozycje – odezwała się Juliette.
- Peter! Po raz pierwszy na twarzy Collina zobaczyłam uśmiech. Peter Newman był redaktorem od dwudziestu paru lat, to on odkrył i wydał niezapomniane dla amerykańskiej literatury pozycji. Poznałam go jako niezwykle inteligentnego mężczyznę po pięćdziesiątce, który autentycznie posiadał tą miłość i pasję do książek. Intrygował mnie w każdej rozmowie, a często je nawiązywaliśmy, jako że Peter pochodził z Wielkiej Brytanii.
- Och znasz mnie, Collin – Peter uśmiechnął się – daję nam zaledwie kilka pozycji na rok.
Roberts westchnął kiwając głową – wiem, wiem... kilka, ale za to jakich, stąd miałem nadzieję?
Peter pokręcił głową z zakłopotaniem wymalowanym na twarzy.
- No trudno – Collin znów stał się ponury i poważny.
Juliette odezwała się po raz kolejny – kilka nowatorskich i oryginalnych powieści, Carrie? Spojrzała na młodą blondynkę, którą była tutaj redaktorką od zaledwie kilku lat.
- Anna Cornish i jej dramatyczna powieść: Tonąc w mroku...
- Przestań! Wykrzywił się w grymasie wręcz obrzydzenia i gestem dłoni kazał jej skończyć. Carrie speszyła się drastycznie i spuściła wzrok.
- Anna Cornish nie bez powodu pisała nekrologi do gazet – burknął i pokręcił głową, był sfrustrowany. Minęła chwila nim znów się odezwał – wiecie czego ja chcę od książki, gdy ją czytam?
Redaktorzy spoglądali na siebie zdezorientowani.
- No czego? Dopytywał Collin. - Hmm?
- Emocji – szepnęłam.
- Co mówiłaś?
Collin wlepił we mnie swoje oczy, oblał mnie zimny pot.
- Spytałem cię o coś – niecierpliwił się.
- Emocji – powiedziałam głośniej i kontynuowałam, bo tego chyba chciał. - Chcę się wzruszyć, chcę się śmiać... chce płakać, kocham płakać przez książki – z trudem pohamowałam uśmiech.
Collin zmrużył oczy – pierwsza książka, jaka ci to dała?
- Władca Pierścieni – powiedziałam od razu – byłam w podstawówce i zakochałam się w tej historii bez reszty!
Peter jako jedyny się do mnie uśmiechnął, reszta wpatrywała się we mnie jak w intruza.
- Jak masz na imię? Collin spytał obojętnym tonem.
- Primrose.
- Primrose, powiedz mi... czy książka Anny Cornish by ci to dała? Splótł swoje dłonie na kolanie.
- Och – odezwała się Juliette – nie sądzę, by angielka, znaczy Primrose – moje imię wypowiedziała niczym nazwę choroby egzotycznej, jakby nie wiedziała jak to przeliterować – czytała niewydaną powieść.
- Czytałam – znów szepnęłam.
- Czytałaś? Collin pohamował uśmiech, zaprawdę to dojrzałam. Schylił się nad stolikiem i wyciągnął głowę do przodu. Dzieliła nas cała długość stołu.
- Jak to czytałaś? Oburzyła się Juliette. - Niby gdzie?
Westchnęłam, po czym wszystko sobie ułożyłam w głowie. Wiedziałam co robić, wyprostowałam się i sama wyciągnęłam głowę do przodu, tym razem mówiłam pewnym głosem, już nie szeptem.
- Kserowałam dla Carrie jeden egzemplarz, na następny dzień nie było jej w redakcji więc miałam czas, by to przeczytać – wytłumaczyłam pospiesznie.
Jasnowłosa Carrie otworzyła buzię – że co?! Oburzyła się, co wyszło jej sztucznie, nienaturalnie i zbyt dramatycznie zważywszy na kontekst sytuacji.
- Jakim prawem? Drążyła.
Elita redaktorów westchnęła nad nią.
Collin zignorował ją – co więc myślisz o tej powieści?
- Były emocje! Uśmiechnęłam się. - Jednakże negatywne. Rozumiem ideę, by ukazać depresyjną refleksję otaczającego nas świata, ale powiedz mi coś czego nie wiem! Do tego brak akcji, wątku, fabuły i zarysowania charakterów – mówiłam jak w transie, przypominając sobie dosadnie całą historię – tak jakby Paul Coehlo miał do przekazania nieprzemyślaną dygresję i użył techniki pisarskiej E.L James.
- W każdym razie to emocje, tego chciałeś Collin... emocji! Carrie oddychała zbyt szybko.
- Peter – Collin zwrócił się w drugą stronę – przeczytasz to dno, by mógł swobodnie to odrzucić po twojej opinii? Peter roześmiał się.
- Nie wierzę, że przeczytałaś coś co nie było ci dane – burknęła do mnie Carrie.
- Nie było także zabronione – odpowiedziałam spokojnie, Juliette skarciła mnie wzrokiem, ale nie umknęło mej uwadze nikłe, choć zawsze – chwilowe zainteresowanie elity. Spoglądali na mnie przez kilka sekund, po czym dwie piękne i eleganckie redaktorki wymieniły uwagi szeptem. Wiedziałam to już teraz, albo dziś skończy się moje życie w tej redakcji, albo dopiero zacznie.
- Popieram, by każdy miał wgląd w propozycje – Collin rzucił i odebrał plik kartek od Juliette.
                          Zebranie trwało już z dobrą godzinę, czułam się jak ryba w wodzie, choć już się nie odzywałam. Za to w pełnej uwadze wysłuchiwałam propozycji redaktorów, notowałam i śmiałam się z anegdot Petera. Collin również. Wyglądało na to, że jedyną osobą, która mogłaby rozśmieszyć Collina Robertsa był Peter Newman. I chyba tylko jego z całego wydawnictwa nasz szef szczerze lubił.
- Juliette, macie jakikolwiek pomysł na Craiga Merchenta? Peter spytał.
Collin od razu skierował wyczekujący wzrok na swoją zastępczynię.
- Cóż, Craig jak typowy artysta sprawia problemy...
- O czym ty mówisz? Peter aż cofnął głowę zaskoczony.
- Znaczy – Juliette mruknęła speszona – nie chce ze mną współpracować, więc jak mam go wypromować?
Collin wpatrywał się w nią tak długo, że aż mnie przeraził, choć nie na mnie były skierowane te ciemne oczy.
- On jest w naszym top pięć, to prawie że twarz naszego wydawnictwa w tym roku – Collin westchnął poirytowany – ludzie mają o nim usłyszeć! Uniósł ton.
Cholera. Mam pomysł. Cholera, lepiej milczeć. Ale cholera, ja mam pomysł!
- Ellen Degeneres! Wyrzuciłam z siebie, nieco za głośno i zbyt spontanicznie.
- Co z nią? Spytał Peter.
- No więc zacznę od początku – jakoś pewność siebie, którą nabrałam przedtem zniknęła, głos mi się drżał potwornie – czytuję jej bloga i rzecz jasna oglądam program... w każdym razie niedawno opublikowała na swojej stronie listę książek, najlepszych książek tego roku i "Błękitna Krew" Craiga się tam znalazła... sądzę, że gdyby z nią porozmawiać, było by duże prawdopodobieństwo, że mogła by napisać więcej, albo i nawet zaprosić do go swojego programu... Craig to nietuzinkowy facet, ona kocha takich ludzi!
- No cóż – Juliette uśmiechnęła się zadowolona – nie słuchałaś zbyt uważnie, angielko. Dopiero co powiedziałam, że trudno się współpracuje z Craigem i w życiu nie zgodzi się na wystąpienie w telewizji.
- On kocha ten program – odezwała się Hallie Johansson, jedna z elity.
Collin spojrzał na nią.
- Ogląda to co dzień i chyba nawet poznał Ellen na jakieś imprezie w Los Angeles – dopowiedziała.
- Pogadam z nim – Peter powiedział z delikatnym uśmiechem. Odetchnęłam z ulgą jak reszta, w końcu Peter nie tylko odkrył Craiga, ale był i jego przyjacielem.
Elita znów na mnie spoglądała, Juliette była wściekła, inni zadziwieni, ale nikt nie patrzył się na mnie szyderczo, już nie. Podbudowało mnie to szalenie, spojrzałam na swojego szefa. Nie odrywał ode mnie oczu, chciałam skakać ze szczęścia. Czyżbym miała szansę w tym wydawnictwie? Ale jestem niesamowita!
Wychodząc, w przejściu spotkałam Petera.
- Tak właśnie zaczynają najlepsi redaktorzy – odparł ze szczerym uśmiechem.
- Nadal się trzęsę – zaśmiałam się.
- To przez Collina? Zdziwił się, pokiwałam w odpowiedzi głową.
- Och – westchnął – nie powinnaś się go bać jako szefa, co innego jako mężczyzny – powiedział zbijając mnie z pantałyku.
- Słuchaj starego Newmana – wtrąciła się Erica Sanden, trzydziestoparoletnia redaktorka i potarła życzliwie moje ramie. Razem z Peterem udali się w głąb biura, wszyscy już prawie wyszli z sali konferencyjnej. Mia już do mnie zmierzała, byłam tak rozanielona, że rzuciłam się do uścisku z jej filigranowym ciałem.

❊ ❊ ❊

Na początku swojego popołudniowego spaceru w Central Parku nie potrafiłam się przestać uśmiechać. Co za dzień!? Kurcze pieczone, co za dzień!? Nie tylko wyglądało na to, że zostaję w Nowym Jorku i nie zostanę wyrzucona z pracy, ale wreszcie poczułam satysfakcję w wydawnictwie! Boże, co to za cudowne uczucie! Jednak krocząc szeroką alejką pośród soczyście zielonych drzew, uśmiech zniknął z mojej twarzy. Przez impuls pospiesznie wyciągnęłam z torebki komórkę i wybrałam numer Jaxa, odebrał od razu.
- Witaj, Rose.
- Cześć – odparłam i zamilkłam.
- Dziś już nie jesteś pijana – poznał po głosie.
Prychnęłam oburzona – jesteś bardzo spostrzegawczy!
- I to jak! Odpowiedział. Wywnioskowałam, że był w bardzo dobrym humorze. 
- Ale nawet niezbyt spostrzegawczy facet zauważyłby jak cudownie wyglądasz w tej czerwonej sukience.
Zmarszczyłam brwi i spuściłam wzrok na swoją sukienkę.
- Ale... skąd wiesz, że mam czerwoną sukienkę?
- Bo patrzę na ciebie i nie mogę przestać podziwiać.
- Co? Szepnęłam i zobaczyłam go. Zobaczyłam mojego Jaxa. Szedł powoli kilkanaście metrów ode mnie w Central Parku. Jaxon był w Central Parku, w Nowym Jorku. Serce zaczęło bić mi jak szalone, jeszcze zanim zaczęłam biec. Oczy mi się zaszkliły, poczułam się jak bohaterka komedii romantycznej. Ale gdy tylko schwytał mnie w swoje silne ramiona i ujrzałam te szlachetne i przystojne rysy jego twarzy z bliska, zrozumiałam dobrze, że to żadna komedia romantyczna. To się działo naprawdę.
- Primrose – szepnął i pocałował mnie.

❊ ❊ ❊
Po prawie siedmiu miesiącach wróciłam. Och, nigdy nie miałam zamiaru zostawiać tej historii niedokończonej. Ale wena wówczas mi jakoś uciekła, niedawno wróciła i mamy rozdział. Wygląd jest moją robotą, nie jest tak źle... jak na moje graficzne zdolności ;) Mam nadzieję, że nadal lubicie tą historię i chcecie ją czytać. Ta historia nie będzie zbyt długa, postaram się o to. Tymczasem dziękuję za waszą uwagę i pozdrawiam!