Czerwiec. Nowy Jork.
Za szklana ścianą wydawnictwa rozpościerał się niewyobrażalnie piękny widok na zielony Central Park. Pracowałam w Nowym Jorku od trzech miesięcy, ale pięknem tego miejsca, nadal nie potrafiłam się zasycić.
- Angielska dziewczyno nadal czekam na moje latte i zbożowe ciastka ze Starbucks'a!
Moja szefowa, elegancka brunetka po trzydziestce – Juliette Britton, stała nad moim biurkiem i przeszywała mnie swoim chłodnym wzrokiem. Pokiwałam energicznie i mechanicznie głową – już się zbieram. Schwytałam swoją torebkę i ruszyłam do wind.
- I porzuciłaś dla tego Londyn. Dołączyła do mnie Mia Winters, jedyna przyjazna twarz miejsca, które miało otworzyć moją świetlistą drogę spełniania marzeń, a w istocie jedynie doprowadzało mnie do obłędu przez ostatnie miesiące.
Uśmiechnęłam się wchodząc do windy.
- W Londynie też roznosiłam kawę i ciastka.
Mia była filigranową wielbicielką nowojorskiej sztuki oraz szalonych imprez na dachach apartamentowców z piegowatą cerą, zielonymi oczami i lokami koloru płynnego złota. Ponieważ jej kariera fotomodelki nie wypaliła, Mia została zmuszona do pracy w wydawnictwie swojego dalekiego kuzyna, mojego głównego szefa – Collina Robertsa. Mimo, że obie skończyłyśmy te same studia: angielskiej literatury, wizje naszych wymarzonych przyszłości, za nic się nawet nie ścierały.
Moja nowa i jedyna koleżanka śniła o okładkach magazynów, a nie możliwości wyboru nowych pozycji dla danego wydawnictwa. Mimo tego jak się różniłyśmy byłam dozgonnie wdzięczna za jej towarzystwo.
W momencie kiedy winda zjechała na sam dół i stalowe drzwi się otworzyły poczułam potworny, na szczęście krótki ból u dołu brzucha. Przerażona złapałam się ściany na korytarzu.
- Wszystko w porządku? Spytała Mia.
Westchnęłam z bladym uśmiechem – tak.
Ruszyłyśmy razem do wyjścia na zatłoczoną i głośną ulicę. Mój uśmiech szybko zniknął, pojawiły się dreszcze i wewnętrzne obawy. Ten sam ból, w tym samym miejscu...od miesiąca.
Szybko podjęłam decyzję o tym co muszę zrobić, mimo że do granic możliwości zdenerwowana brnęłam dalej przez zatłoczony korytarz do Juliette Britton.
- Pani Britton, mogę zamienić z Panią słowo? Spytałam, gdy jej asystentka odeszła i kobieta zwróciła się ku swojemu gabinetowi.
- Co tam angielska dziewczyno? Spytała.
Trzy miesiące przynoszę jej ulubione latte i cholerne, zbożowe ciastka...a jej tak trudno jest zapamiętać, że mam na imię Primrose!
- W ten weekend wszyscy redaktorzy wybierają się do Los Angeles, prawda? Główne wydawnictwo organizuje spotkanie i zebranie, czyż nie?
Juliette pokiwała głową patrząc za mnie i szukając wzrokiem. - Tak, tak...
- Więc pomyślałam, czy nie mogłabym wziąć tych dni wolnych?
Od razu spojrzała na mnie z tak bardzo wymaganą z grzeczności od początku rozmowy – uwagą.
- Chciałabym pojechać do domu.
- Do Anglii? Zdziwiła się unosząc brwi.
- Tak. Szepnęłam niepewnie.
Juliette spojrzała na mnie z góry i ruszyła do swojego gabinetu.
- Zajmę się wszystkimi sprawami za nim wyjadę i wrócę przed końcem weekendu, przed powrotem redaktorów z Los Angeles – zapewniłam ją.
Westchnęła ciężko – Słuchaj, ja szefuję tutaj w kwestii pracy wydawnictwa, ale nie pracowników...stąd musisz porozmawiać z Collinem.
Siedziałam przy swoim biurku, które posiadało widok na drzwi do gabinetu właściciela wydawnictwa – Collina Robertsa. On rzadko bywał w pracy, ale tak chyba jest zawsze z dziedzicami – młodymi ludźmi, którzy przejmują firmę, w tym przypadku wydawnictwo – po zmarłych rodzicach, rozkapryszeni i rozpieszczeni nie znają nawet pojęcia oddania i pracy.
Dziś jednak wiedziałam, że on się pojawi. Pierwszym sygnałem było rozstawianie po kątach ludzi przez jego główną zastępczynię – czyli Juliette Britton. Mimo że bywał tutaj rzadko, podobno udawanie nienawidzonego przez ludzi szefa – opanował do perfekcji. Mia kiedyś mi o nim opowiadała.
- Jest moim kuzynem, ale w życiu to rozmawiałam z nim z pięć razy...podczas świąt Bożego Narodzenia, które dla całej rodziny organizowali jego rodzice. Wówczas był dziwny, jednak nie tak niedostępny i zimny jak dziś. Steruje ludźmi jak marionetkami, zabawia z dziewczynami, trwoni majątek swoich zmarłych rodziców i to chyba wszystko co robi. Westchnęła rozmyślając – ano tak gorszy całą radę udziałowców i redaktorów naszego wydawnictwa.
Dogłębnie zbita z pantałyku spojrzałam na nią – Chcesz mi powiedzieć, że w ogóle z nim nie gadasz...a pracujesz tutaj od dwóch lat?
Wzruszyła ramionami, jakby to było coś normalnego.
- Zresztą prawie nikt z nim nie rozmawia...Juliette zawsze relacjonuje mu co i jak z naszym wydawnictwem, on wydaje jej polecenia i tyle...już jest w samolocie na Bahamy ze swoją nową zdobyczą.
Bawiłam się pierścionkiem na palcu, kiedy całe biuro ucichło. Z windy wyszedł wysoki, młody mężczyzna o kruczo czarnych włosach i nie przeniknionych oraz niebywale ciemnych oczach. Mimo że był ubrany w jeansy i jasno niebieską koszulę, co wydawało się zwykłymi ubraniami jak na bogacza w wieku dwudziestu pięciu lat, to widać było w sposobie w jakim szedł i spoglądał na innych, że lubi pokazywać ludziom, że uważa się za kogoś lepszego od nich. Towarzyszyła mu zgrabna blondynka o długich włosach na nagich plecach, przez wycięcia w obcisłej sukience.
Collin Roberts wszedł do swojego gabinetu z seksowną dziewczyną, w drzwiach skinął ku Juliette.
Podeszłam pod jego drzwi i czekałam. W końcu Juliette wyszła.
- Poczekaj kilka minut i zapukaj. Odparła i odeszła.
Znikąd na żołądku poczułam supeł, ręce mi się trzęsły i zaschło mi w gardle. Cholera by to.
Zapukałam i weszłam do środka. Pierwsze co uderzyło mnie były rozmiary pomieszczenia, potem drogie i minimalistyczne meble.
Brunet nawet na mnie nie spojrzał znad swojego laptopa.
- Tak? Spytała z nieznanym mi europejskim akcentem dziewczyna.
- Chciałam o coś spytać, jeśli można?
Collin nareszcie na mnie spojrzał, jego dziewczyna uśmiechnęła się. Wiedziałam dlaczego...mój akcent.
- Angielska dziewczyna...Zamruczała partnerka mojego szefa. Przytaknęłam zdenerwowana szybką utratą uwagi Collina. Jak nic nie dostanę tego wolnego weekendu!
- Chciałam spytać czy mogłabym jechać do domu w ten weekend, korzystając z faktu, że wydawnictwo będzie puste. Powiedziałam od razu, zdecydowanie za szybko.
Blondynka spojrzała wyczekująco na Collina. Ten niechętnie odsunął swój wzrok od ekranu laptopa. - Angielska dziewczyna czeka na odpowiedź. Powiedziała jasnowłosa ze swoim wyraźnym akcentem, którego nadal nie potrafiłam odgadnąć...był jakby słowiański.
Nawet na mnie nie spojrzał – niech jedzie. Rzucił z charakterystycznym, lekceważącym gestem dłoni.
Blondynka uśmiechnęła się do mnie – mieszkasz w Londynie?
- Nie, w Dartford...to 30 km od Londynu. Mruknęłam.
- Przestać z nią czatować i chodź to zobaczyć. Odezwał się nagle Collin z karcącym spojrzeniem dla swojej dziewczyny, ta posłusznie wstała z fotela i podeszła z drugiej strony biurka.
Zapatrzyłam się, stąd szef spojrzał na mnie, chyba po drugi raz, od kiedy tam stałam.
- To wszystko? Spytał ozięble, jakby sam fakt, że musi do mnie mówić i na mnie patrzeć go denerwował.
- Tak, dziękuję. Prawie, że syknęłam i wyszłam czym prędzej z ogromną ochotą by trzasnąć tymi drzwiami.
Londyn.
Miałam tak mało czasu na wszystko co było w moich planach, że samo stanie w korku w taksówce doprowadzało mnie do szewskiej pasji. W końcu udało mi się dostać z lotniska do mieszkania Savannah, która świętowało dziś swoje urodziny. Mocno uścisnęła mnie w drzwiach i od tego momentu zaczęły się pytania. Źle się czułam, byłam zmęczona i zdenerwowana wizytą u lekarza, ale nie chciałam jej tego okazywać. Wręczyłam jej urodzinowy prezent, którym okazały się buty z marką Jimmy Choo, dorwane w wyprzedaży. Uszczęśliwienie Savannah nieco poprawiło mi humor.
Nie chciałam psuć jej specjalnego dnia, dlatego nie wyjawiłam jej gdzie się wybieram. Prawda była taka, że stałam się w tym naprawdę dobra – w ukrywaniu prawdy przed bliskimi. Nikt nie wiedział jak ciężko mi jest w Nowym Jorku, nawet Ojciec czy Violet. To musiała być faza przejściowa, każdy początek jest trudny...tłumaczyłam samej sobie.
- Dobrze, że przyszłaś dziś tak wcześnie. Uśmiechnęła się Doctor Hale – Wyniki badań będę już mieć wieczorem.
Odwzajemniłam uśmiech. Po badaniu wyszłam z gabinetu ginekologicznego i by ukoić własne nerwy wyciągnęłam cienkiego papierosa z torebki i szybko go przypaliłam. Zaciągnęłam się próbując ustawić swoje myśli na pozytywny tor.
Wróciłam do pustego mieszkania Savannah, która zaginęła na zakupach z Lily i Arianą. Siedziałam przy stoliku w kuchni i przez bite godziny rozmyślałam o tym jak stęskniłam się za tym miejscem. W którymś momencie przeniosłam się do swojego starego pokoju i przysnęłam na sofie.
Obudziła mnie wibrująca na stoliku obok komórka. Wyciągnęłam ku niej dłoń i zobaczyłam wiadomość od Savannah: Już jesteśmy w Barze, nie każ na siebie czekać! I kilka uśmiechniętych buziek. Prawda była logiczna i prosta, ostatnim miejscem jakim miałam ochotę odwiedzić był jakikolwiek bar czy klub. Lada moment miała zadzwonić do mnie Doctor Hale, a z rana miałam samolot do Nowego Jorku...ale to były urodziny Savannah.
Jest tyle barów w Londynie, czy ta cholerna blondynka nie mogła obchodzić swoich urodzin w jakimkolwiek innym niż ten?! W środku zostałam oblężona przez przyjaciół i znajomych, każdy chciał wiedzieć jak spełnia się mój amerykański sen.
- Hej, pogadamy kiedy indziej. Zarządziłam do wszystkich skorych, by zadać mi już dziesiąte z kolei pytanie. - Dziś święto Savannah! Zaklaskałam wskazując na nią, od razu rozpromieniła się.
- Muszę się napić. Mruknęłam do Jacka, który uśmiechnął się patrząc za mnie.
- Może "Smak Piekła"?
O Boże, tylko mi tego brakowało. Odwróciłam się z szerokim uśmiechem, który za nic w świecie nie był udawany i chyba jako pierwszy tego dnia był szczery.
- A potem się upiję, ty mnie odprowadzisz i będziesz musiał się ze mną przespać. Odparłam patrząc na niego z ukosa.
Jaxon ucieszony przyciągnął mnie do siebie i uścisnął. Wspomnienia, te słodkie, romantyczne i gorące powróciły natychmiastowo i boleśnie. Jaxon wyglądał świetnie. Od razu naszła mnie płytka myśl, jak mogłam odpuścić sobie takiego faceta!? Tym bardziej bolało, gdy szybko doszło do mnie, że on nie tylko wyglądał jak marzenie z hollywoodzkim uśmiechem, wyrzeźbionym torsem odznaczającym się w obcisłej koszulce, umięśnionymi ramionami i łobuzerskim błyskiem w oczach, on był jak marzenie, opiekuńczy, szczery, zabawny i błyskotliwy.
Siedzieliśmy przy stoliku w samym kącie Baru, żartując, wspominając i rozmawiając...nie mogliśmy się na siebie napatrzeć, co skrzętnie obydwoje ukrywaliśmy.
- Czyli twoje największe marzenie się spełniło – powiedział bawiąc się kapslem od piwa na drewnianym stoliku, radosny i rozbawiony ton jest głosu się zmienił.
Westchnęłam, bo już byłam gotowa skłamać tak jak każdemu innemu, gdy poczułam, że może on jest właściwą osobą, której mogłabym się wyżalić. Moja komórka się rozdzwoniła i zaczęłam ją szukać w swojej torebce. Szybko odebrałam.
- Primrose Conlee? Spytała kobieta po drugiej stronie.
- Tak.
- Z tej strony Doctor Hale. Mam Pani wyniki, jednak to nie nadaję się do omówienia przez telefon. Jestem do dwudziestej pierwszej w klinice, jeśli miałaby Pani życzenie przyjechać.
- Będę zaraz. Odpowiedziałam i się rozłączyłam. Wstałam jak oparzona i zaczęłam zbierać swoje rzeczy ze stolika i gorączkowo rozglądać się za Savannah.
Jaxon również wstał poruszony i od tego momentu przygnębiony – Już idziesz? Spytał.
Zacisnęłam usta w cienką linię – Powiedz Savi, że będę u niej w mieszkaniu.
Ruszyłam między stolikami w stronę wyjścia.
- Mogę Cię chociaż odwieźć? Spytał z desperacją.
Zatrzymałam się w drzwiach.
- Słuchaj Jaxon...jutro z rana mam samolot, a teraz muszę jechać w pewne miejsce.
Uśmiechnął się z goryczą – szkoda, że to tylko ja.
- Tylko ty...co?
Spojrzał w moje oczy z wyrzutem – Tęskniłem.
Spuściłam wzrok, wszystko ostatnimi dniami oddziaływało zbyt silnie na moją psychikę i emocje. Miałam łzy w oczach, roześmiałam się – to jakiś żart! Fuknęłam ze śmiechem na samą siebie.
Jaxon był zdezorientowany, więc szybko spoważniałam.
- Ja również tęskniłam i to bardzo, ale nie chcę komplikować czegoś co już jest dostatecznie skomplikowane Jaxon...Westchnęłam na chwilę kładąc dłoń na jego ramieniu.
- Chcę Cię po prostu odwieźć, to tyle – powiedział i wzruszył ramieniem.
Zajechaliśmy pod klinikę i widząc pełne obaw spojrzenie Jaxona, od razu pożałowałam, że zgodziłam się na tą podwózkę.
- Co się dzieje? Jesteś chora? Dlaczego mi nic nie powiedziałaś?! Oburzył się. Trzymał ręce kurczowo zaciśnięte na kierownicy i piorunował mnie wzrokiem.
- Nic mi nie jest! Zapewniłam go z uśmiechem, którego nie kupił. Schwytałam jego dłoń i spojrzałam w te piękne, niebieskie oczy, które nadal zapierały mi dech w piersi.
- Idę, zaraz wrócę i opowiem Ci wszystko, okay?
Doctor Hale uśmiechnęła się blado znad mojej karty – To nie jest nowotwór.
Przyjęłam to z ulgą i spokojem, który szybko minął.
- W takim razie czemu odczuwam ten ból?
Lekarka splotła dłonie na swoim biurku i spojrzała na mnie znacząco. Milczała tak długą chwilę, że miałam pewność, że nie wie jak mi to najdelikatniej przekazać.
- To co się dzieje z jajnikami w żaden sposób nie zagraża Pani życiu, ból zniknie po kuracji i lekach...jednak te narządy nigdy już nie będą funkcjonować tak jak wcześniej – westchnęła ciężko – bardzo mi przykro, ale nie ma już możliwości, by Pani mogła mieć dzieci.
Cofnęłam się do oparcia krzesła i wlepiłam tępy wzrok w lekarkę.
Jaxon stał przed budynkiem i widząc mnie od razu ruszył po schodach. Tylko nie płacz! Rozkazałam samej sobie, jest dobrze, nie umrzesz tak jak twoja matka, nie masz nowotworu, ból przejdzie – to jest najważniejsze. To nie pomogło, rozpłakałam się znajdując ukojenie i konieczne jak powietrze w tym momencie – ciepło oraz czułość w ramionach Jaxona.
Siedzieliśmy w jego samochodzie, a ja skubałam róg chusteczki.
- Nawet nie wiem, czy chcę mieć dzieci...Zaśmiałam się z goryczą – znaczy czy chciałam.
- Musisz iść do innego lekarza, poznać inną opinię, nie wszystko stracone – odparł pocieszająco, choć wyraz jego twarzy – tak przygnębiony i zasmucony łamał mi serce.
- Powinnam mimo wszystko być szczęśliwa, moja matka miała te same objawy i zmarła na nowotwór gdy miałam sześć lat...tak bardzo się bałam, że jestem chora na to samo.
Schowałam chusteczki do torebki i zgarnęłam włosy na plecy. Jaxon nie ruszał się, obserwując mnie i oczekując czegokolwiek, polecenia, prośby. Spojrzałam na niego z ciepłym uśmiechem – możesz zawieść mnie do domu?
♫ Nie pozwolił mi nawet samej sobie otworzyć drzwi od jego samochodu. Mając go tak blisko siebie w ciasnej klatce schodowej czułam się zarazem szczęśliwa i nieszczęśliwa.
- Dziękuję – szepnęłam z uśmiechem.
- Przetrwasz to, jestem tego pewien.
Wpadłam w jego ramiona, który to już raz? A czułam jakby to był znów pierwszy.
- Mogę z tobą zostać, cokolwiek chcesz...zrobię to dla ciebie. Powiedział patrząc z bliska w moje oczy. Pokręciłam głową – nie możemy tego komplikować jeszcze bardziej.
Przytaknął i spuścił wzrok na nasze złączone dłonie. Wiedziałam, że lada chwila puści moją, stracę go ponownie, w momencie, kiedy potrzebuję go najbardziej w świecie.
Gdy zszedł dwa schodki i odwrócił się, nie czekałam. Prędko otworzyłam drzwi i schowałam się za nimi. Czułam, że nadchodzi moja rozpacz, ale nie poddam się jej. Stałam w przedpokoju, opierając się o ścianę i wpatrując w lustro. Jak dobrze, że dziś prawie każdy tusz jest wodoodporny. Mimo tego moje opuchnięte oczy, mówiły same za siebie. Targały mną dziwne emocje zdenerwowania, zniecierpliwienia i ekscytacji...w pierwszej chwili za nic nie potrafiłam zdefiniować ich powodu.
W momencie kiedy odwróciłam się i otworzyłam drzwi z szaloną myślą, by biec przez schody jak najprędzej bo może jeszcze nie odjechał, pojęłam powód. Nie musiałam jednak biec, Jaxon był tuż przede mną. Zaskoczony ale i zdeterminowany.
Stałam jak słup soli, bo nie wiedziałam co robić, jednak Jaxon wiedział. Stanął tuż przede mną i ujął moją twarz swoimi dłońmi, pocałował mnie czule. Delikatnie przesunął mną do tyłu i zamknął za sobą drzwi. Serce waliło mi jak oszalałe, gdy odwrócił się od drzwi i spojrzeliśmy na siebie z dystansu. Nie było możliwości, byśmy tak zahipnotyzowani sobą nawzajem, wpatrywali się gdziekolwiek indziej niż w siebie. Jaxon ściągnął swoją koszulkę, a ja wyszłam ze swoich baletek. Wycofałam się, aż do swojego starego pokoju śledzona przez niego.
Fakt jak bardzo byłam Tego pewna, jak szalenie Tego chciałam i pragnęłam przerażał mnie w miły sposób. Tym razem to ja go pocałowałam i darowałam sobie czułość i delikatność, czekaliśmy tak długo, jutro wylatuję...O Boże to mimo wszystko nie miało żadnego sensu.
Dotyk Jaxona przyprawiał mnie o dreszcze, a pocałunki o rozkosz. Jego ciało było idealne, jakby wyrzeźbione. W życiu miałam tylko jednego faceta, stąd logiczne było, że nie będę przodować w pościeli, ale nawet gdybym potrafiła, nie okazałabym tego. To w jaki sposób Jaxon przejmował kontrolę, czyniąc mnie Jego...był jedną z najseksowniejszych i najpiękniejszych rzeczy, jakie dane było mi doświadczyć. Modliłam się w duchu, by ta noc była najdłuższą w moim życiu.
Rano zabrałam swoją walizkę i na palcach wyszłam z pokoju zostawiając Jaxona w swoim łóżku z karteczką na poduszce, na której pisało: Dziękuję.
W przedpokoju żegnałam się z zaspaną Savannah dłuższą chwilę.
- Tak po prostu go zostawisz? Spytała wskazując na drzwi od mojego starego pokoju.
- To najlepsze co mogę teraz zrobić. Odparłam starając usilnie przekonać o tym i samą siebie. Ucałowałam Savannah w policzek i wyszłam.
❃❃❃
Nadal, mimo że minęło już trochę czasu od kiedy usłyszałam ją po raz pierwszy, jestem zahipnotyzowana piosenką z przedostatniej sceny, wprost magiczna. Powoli pracuję nad kolejnym rozdziałem, pewnie niedługo go opublikuję. Dziękuję za waszą uwagę i pozdrawiam!
xoxo